wtorek, 27 października 2009

Z Romeo Gongorą rozmawia Kasia Drewnowska-Toczko - część I

Z Romeo Gongorą spotkałam się dwa razy – po pierwszej z zaplanowanych przez niego sesji, kiedy dopiero krystalizowało się jego wyobrażenie zarówno na temat uczestników, jak i samego przebiegu „terapii” oraz po zakończeniu całego cyklu.
Oto pierwsza część wywiadu.

Jak powstał pomysł na realizację projektu inspirowanego Estruturação do Self Lygii Clark?
Interesowały mnie wszystkie pytania, które stawiała sobie Lygia. Przez przeszło rok przeglądałem zdjęcia z warsztatów 'dotykoterapii', aż w pewnym momencie poczułem pewien przymus, imperatyw, aby coś z tym zrobić. Te zdjęcia zresztą pozostały we mnie, przywoływałem je podświadomie. Myślę, że Lygia chciała w jakiś sposób przekroczyć granice sztuki, żeby doświadczyć czegoś bardzo silnego. Chciałem też tego spróbować, żeby zobaczyć, czego się nauczę. Widzę to tak: Lygia, w określonym momencie swojej twórczości; wkraczam ja, biorę tę jakość, wartość, którą wypracowała, i zabieram ją w inne miejsce, na inny poziom.

Taka kreatywna kontynuacja.
Tak, staram się jakoś scalić z moją twórczością to, czego dokonała Lygia; myślę, że dużo nas łączy. Ona odczuwała rodzaj powołania do traktowania swoich działań jako kuracji; ja też mam w swojej twórczości taką potrzebę.

Żeby wystąpić w roli kogoś, kto leczy?
Raczej żeby moja praca przyniosła jakiś pozytywny efekt na poziomie społecznym.

Czy to nie jest tak, że ten projekt podejmuje wątki, które interesowały Cię jako artystę w przeszłości?
Nie wiem, czy stanowią logiczną kontynuację. Na pewno dla mnie, subiektywnie – tak. Może logika to nie jest właściwe określnie. Myślę, że każdy realizowany projekt prowadzi mnie do kolejnego. Ale to bardziej emocjonalne niż logiczne konsekwencje.

Intuicyjne.
Tak, to bardzo dobre słowo. Szczególnie w tym projekcie opieram się głównie na intuicji. Wszystkie problemy, punkty zapalne, na jakie napotykała Lygia, ja również spotykam i je analizuję. Ale na swój sposób.
Kiedy przyjechałem do Torunia, skupiłem się głównie na obiektach. Zależało mi, żeby powstały obiekty in situ, wykonane bezpośrednio w tym miejscu, osadzone są w lokalnym kontekście – tak, aby kiedy używam ich podczas sesji, pojawił się między nimi a uczestnikami pewien rodzaj relacji, żeby były znajome, oswojone. Często powstawały one z rzeczy znalezionych przeze mnie na ulicy podczas spacerów, z przedmiotów, które przyciągnęły moją uwagę, kryjących pewną nieznaną historię, tajemnicę.
Drugi etap to poszukiwanie uczestników, którzy nie byliby aktorami, ale zwyczajnymi ludźmi; jeden ze sposobów na ich znalezienie to zamieszczenie ogłoszeń w prasie. Postępowałem tak realizując poprzednie projekty, często tak robię - to właściwie najlepszy sposób, aby wyłonić grupę zupełnie przypadkową, która nie będzie składać się z artystów czy osób zaangażowanych w sztukę, ale grupę ludzi z różnych społecznych warstw.

Ten element przypadku, czy niespodzianki, jest istotny?
Tak, może raczej nie przypadek, ale ryzyko, jakie wiąże się z tymi spotkaniami, fakt, że może z nich wyniknąć coś silniejszego i bardziej niesamowitego, niż kiedykolwiek sobie wyobrażałem. Coś poza kontrolą. Podczas terapii (chociaż nie bardzo odpowiada mi to określenie, które stosowane było przez Lygię, wolę słowo: sesja) wsłuchiwałem się w uczestników głównie dzięki intuicji – praca z kimś, kogo kompletnie nie znam, kogo spotykam zupełnie przypadkowo, miała też ciężar przeznaczenia.

Wyjaśniłeś uczestnikom sesji, co ich czeka? Zrobiłeś rodzaj wprowadzenia w tło projektu i koncepcję terapii przez dotyk Clark?
Nie, nie było takiej konieczności. Zresztą chodzi chodzi głównie o relację między mną a Lygią Clark, nie między uczestnikami a nią; zespół CSW zorganizował takie pierwsze spotkanie dla uczestników, podczas którego wyjaśniono im, że sesje polegają na masażu z użyciem różnych przedmiotów. Ja sam wyjaśniałem im przy pierwszym spotkaniu, że zależy mi, aby podczas sesji, gdy dotykam ich przy użyciu różnych obiektów, skupiali się na konkretnych obrazach, jakie wywołuje dotyk. Nie zależało mi na werbalizacji tych odczuć, raczej na stymulowaniu pewnych wizualnych wrażeń, pobudzaniu ich cielesnej wyobraźni.
Moja relacja z uczestnikami stanowi tak naprawdę dzieło sztuki; ta więź , która rodzi się między nami. Tak to widzę. To jest jak z rzeźbą – moim materiałem są zarówno obiekty, których używam, jak i same osoby. I wszystko to, co się dzieje między nami w tym pokoju, przez 1,5 godziny. Bardzo zresztą lubię ten wynajęty pokój, to jest takie pomieszczenie, w którym mogłyby mieć miejsce seanse psychoterapii Freuda.

A co z dokumentacją seansów?
Nie przy pierwszym spotkaniu. Na drugim albo trzecim – już tak. Na początku jest dużo instensywności, napięcia, zdenerwowania. Jest też bariera językowa. Podczas kolejnych sesji rodzą się emocje.

Chciałam Cię zapytać o poprzednie projekty, szczególnie o projekt Forgiveness, zrealizowany we współpracy z więźniami luksemburskiego Zakładu Karnego (Projekt przeprowadzony z grupą 10 więźniów - podczas serii indywidualnych spotkań, przez okres 6 miesięcy, artysta prowadził badania nad panującym w społeczeństwie modelem wymierzania sprawiedliwości – przyp.aut.) Wiem, że chociaż projekt zakończył się w 2008 r., do tej pory utrzymujesz relacje z jego uczestnikami. Ważna jest dla Ciebie więź, jaką udało się wam wytworzyć i starasz się ją podtrzymywać. Nie pozostawiłeś tych ludzi samym sobie.
Tak, rzeczywiście. Ale tu, w Toruniu, spotkania nie opierają się tak bardzo na kontakcie werbalnym, raczej fizycznym. Zależało mi też, żeby działania miały charakter doraźny, żeby były mocno osadzone w ' tu i teraz'. Dlatego też nie uważam ich za terapię – spotkania terapeutyczne są rozciągnięte w czasie, no i nieodzowny jest jednak kontakt językowy. Projekt, który realizowałem w więzieniu, opierał się w dużej mierze na dyskusjach z psychologami; tutaj skupiam się na relacji między mną a tym, co tworzę z uczestnikami.
Podczas sesji często zastanawiam się, co teraz zrobiłaby Ligia, a co muszę zrobić ja. To jest taki dialog , który z nią prowadzę, żeby zobaczyć, kim jestem ja jako artysta. To jest jak pewne zagrożenie – zmagam się z bardzo silną osobowością Clark.

Taka walka. Na dwóch poziomach – zmagasz się z uczestnikami podczas sesji i ze schedą charyzmatycznej artystki, której twórczość może w każdej chwili Cię wchłonąć.
Tak, zmagam się też z tym, żeby sam projekt nie popłynął w jakimś niebezpiecznym kierunku. Czasem czuję się jak jej syn, wiesz, mam tę samą potrzebę, jaka pojawia się w związkach dziecka z rodzicami – muszę ciągle udowadniać, że ja to ja, że jestem kimś innym, odrębnym.

Stąd ten tytuł – I am the other ?
Tak. Jestem tym, który odkrywa, kim jest. Jako osoba i jako artysta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz