poniedziałek, 2 listopada 2009

Z Romeo Gongorą rozmawia Kasia Drewnowska-Toczko - część II

Oto druga część wywiadu z Romeo Gongorą przeprowadzona po przebiegu sesji z uczestnikami.

Opowiedz, jak przebiegły sesje.

Spotkałem się z 7 uczestnikami – z większością odbyłem 2 sesje, z niektórymi 3. Przyznaję, że projekt powinien trwać nieco dłużej, żeby pojawiły się jakieś konkretne efekty. 10 dni to za mało, aby osiągnąć efekty terapeutyczne – chociaż nie takie było do końca założenie, nie miałem intencji przeprowadzenia terapii, jednak żeby lepiej przyjrzeć się relacji z uczestnikami i własnym reakcjom, musiałbym wydłużyć czas działania.

Co ciekawe, uczestnicy byli bardzo różni – pojawili się tacy, którzy odpowiedzieli na moje ogłoszenie zamieszczone w prasie, oraz tacy, którzy pojawili się dzięki kontaktom z tymi pierwszymi, dzięki tzw. poczcie pantoflowej; czyli każdy miał inną motywację. Czułem to. Moje doświadczenia z nimi nie miały wspólnego celu.

Ta różnorodność nie stanowiła dla Ciebie problemu? Pytam o to, bo pamiętam, jaką wagę przykładałeś do przypadkowego wyboru uczestników za pomocą ogłoszenia.

Okazało się, że takie doświadczenie jest bogatsze! W moich poprzednich projektach uczestniczyli ludzie, którzy nie mają nic wspólnego ze światem sztuki i byli ze mną , ponieważ tego chcieli. Tym razem było inaczej, pracowałem z osobami, które miały za sobą doświadczenia artystyczne, ale to było bardzo interesujące – odkrywanie, jak podchodzić do tak różnych osobowości. To był rodzaj wyzwania – doprowadzenie ich wszystkich do jednego punktu.

Bardzo istotne okazały się obiekty, czy też specyficzny porządek w jakim były ułożone, podlegający pewnej prywatnej logice wynikającej z kolejności ich używania. Przypominały trochę artystyczną instalację, ale były przede wszystkim utylitarne. Ta logika kształtowała się powoli podczas spotkań, z czasem decydowałem, które obiekty odpowiadają mi najbardziej i jak powinny być rozmieszczone. Same obiekty i sposób ich używania były silnie inspirowane przedmiotami Lygii, poprzez fotograficzną dokumentację jej działań czy moje własne wyobrażenie na ich temat. Nie wiedziałem dokładnie jak używała ich Lygia, bazowałem na własnej wyobraźni i intuicji.

Lygia używała gotowych przedmiotów, niemal prosto ze sklepu. Ja też chciałem jak najmniej ingerować w ich formę, ale miałem świadomość ich stwarzania, miały dla mnie walor artystyczny, dużo większy niż obiekty Lygii. Nosiły też piętno współczesności – używałem na przykład plastykowych opakowań po jogurtach. Wszystkie obiekty stanowiły istotną część prezentacji w CSW.

Te pierwsze spotkania z uczestnikami miały bardzo fizyczny aspekt. Miałem wrażenie, że dla niektórych to był bardzo radykalny krok, pewnie głównie z powodu bariery językowej. Tak jakby brak kontaktu werbalnego sprawiał, że znikała potrzeba racjonalizowania wszystkiego, wyjaśniania, kategoryzowania. W zamian pojawiła się potrzeba eksperymentowania. Na niektórych wpływało to destabilizująco – jedna z pierwszych osób nie była w stanie w pełni się zrelaksować, nawet podczas drugiego i trzeciego spotkania. Ja to wyczuwałem w tak intensywny sposób jak nigdy dotąd.

Sam proces używania kolejnych obiektów podlegał pewnej intuicyjnej, organicznej ewolucji, raczej dalekiej od chronologicznego porządku. Niektóre obiekty wymagały dużo większej inerakcji z uczestnikiem – te stosowałem z rozmysłem dopiero przy drugim, trzecim spotkaniu. Często obiekty podlegały przekształceniom, które dyktowała konkretna osoba; tak na przykład było z zastosowaniem wilgotnych tkanin – po prostu nagle poczułem, że chciałbym poeksperymentować z innym materiałem, formą.

Zastanawiałam się, jakie znaczenie dla terapii prowadzonych przez ciebie i Lygię miała wasza płeć i wiek. Lygia była starsza panią podczas przeprowadzenia 'dotykoterapii', tymczasem ty jesteś młodym mężczyzną, twój wiek i płeć wikłają Cię w pewien kulturowy stereotyp.

Tak, to ważny element. Lygia miała tez dużo większe doświadczenie. Eksplorowanie tych różnic też jest fascynujące.

Ważna też była dla mnie granica między obserwowaniem a uczestniczeniem – sesje przypominały czasem rodzaj koncertu, czy działania performance, uczestnik był jednoczesnie obserwatorem , jak i elementem działania.

Inspirowały mnie też teorie teatralne – na przykład Augusto Boal i jego koncepcje bardzo interaktywnej partycypacji widza w przedstawieniu, czy Jerzy Grotowski. To między innymi dzięki jego twórczości realizuję projekt właśnie w Polsce. I am the other integruje wszystkie te teatralne naleciałości, w ogóle ma duży wydźwięk teatralny – obiekty, których używam, są bardzo estetyczne, zmysłowe, służą do dotykania, ale wydają też dźwięki, jak na przykład tuba, rura wydająca niski, głęboki dźwięk, której używałem na początku, aby uspokoić uczestników.

Czy Lygia również używała dźwięków podczas swoich seansów ?

Nie wiem – prawdę mówiąc, na pewnym etapie nie odczuwałem już konieczności stawiania takich pytań.

A ten element walki osobowości? Jak widzisz to teraz, po przeprowadzeniu wszystkich sesji?

To jest bardzo ważne, co teraz powiem: na początku rzeczywiście odczuwałem to jako pewną walkę. Po tych 10 dniach spotkań czuję, że już wystarczy. Mógłbym kontynuować spotkania, żeby pogłębić więzi z uczestnikami. Ale ta koncepcja walki osobowości – myślę, że już się zdezaktualizowała. Na początku ciągle się zastanawiałem kim jestem ja, jako twórca i kim była ona. Trochę jak w relacji między matką a synem. W pewnym momencie poczułem, że zadawanie sobie tego pytania przeszkadza mi, nie pozwala mi rozwijać tego projektu w sposób naturalny. To było jedno z odkryć, których dokonałem podczas realizacji, jeden z najsilniejszych elementów.

Bardzo chciałem zająć się twórczością Clark, myślę, że ma ona olbrzymi ładunek intensywności, siły. Czułem, że chciałbym tę siłę włączyć do mojej pracy. To jest trochę jak w życiu – trzeba iść ciągle do przodu i kiedy pojawiają się jakieś trudności, czujesz, że naprawdę się rozwijasz. Taka poetyka sensu życia; nie ma sensu walka z uczuciem pustki, które nosimy w środku, bo ta pustka jest częścią nas.

To brzmi jak podsumowanie.

Tak, rzeczywiście. Opowiadałem Ci na początku, że przez ponad rok wpatrywałem się w zdjęcia z terapii prowadzonych przez Lygię i czytałem jej teksty. Miałem nadzieję, że uda mi się jej ekstremalny ładunek energii przenieść do mojej praktyki artystycznej. Cała problematyka z definiowaniem dzieła sztuki też mnie fascynowała – bo tak naprawdę, czy działania Lygii nie są dziełem sztuki?

Od początku było dla mnie jasne, że w odróżnieniu od poprzednich projektów, ten nie pozostawi po sobie tradycyjnej, dopracowanej formy artystycznej, tylko dokumentację, która ma jednak pewien estetyczny wymiar. Myślę, że Lygia też nie planowała zorganizowania wystawy powstałej z dokumentacji przeprowadzonych terapii. Nie chciałem wykonać pracy, którą można eksponować, chciałem doświadczyć tej intensywności bez przymusu przekładania jej na język wizualny. To wynika z mojej trajektorii artystycznej, miałem ochotę poczuć coś nowego, nie z powodu zmęczenia dotychczasową praktyką, raczej żeby coś w sobie odnowić, odkryć. Skoro mówimy o trajektorii – pracuję teraz nad projektem, który ma dużo wspólnego z teatrem; jego inspiracją jest właśnie I am the other.

Zresztą we wszystkich moich poprzednich projektach, oprócz części przeznaczonej do ekspozycji, była zawsze ta część niewidoczna, bardzo intensywna, oparta na relacji z drugim człowiekiem.

W przypadku tego projektu, bariera językowa nie pozwalała na bardzo głęboką więź, relacje miały charakter bardzo teraźniejszy. Zresztą, projekt nie miał opowiadać o nich, tylko o mnie i o Lygii, o związku między nami.

Związku, który nie jest już oparty na walce.

Tak. Można powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz